Na koniec zostawiłem sobie Krasnoludy. Musiałem z nimi wynegocjować ich przybycie do Mitrii. Właśnie wchodziłem do dobrze znanych mi kopalni, w których się wychowałem. Teraz szedłem w stronę tronu króla. O tron stał oparty młot, którego głownia stworzona była z ogromnego wręcz świecącego zielonego kryształu.
- Królu - powiedziałem uroczyście klękając przed tronem . - Witaj bracie, miło cię znów zobaczyć wśród nas! - Ucieszył się mój brat. - Czyżbyś zrezygnował z bycia wikingiem i postanowiłeś wrócić do nas, a może wyrzucili cię? - Tak, ale nie. Smoki tworzą nowe ziemie bezpieczne od ludzi, chcą aby wszystkie rasy opuściły te ziemie i poszły na tamte. - Opuścić naszą górę? Chyba nie myślisz, że ot tak to zrobię? - Słyszałem, że wasza góra traci surowce i klejnoty, powoli nie macie co wykopywać. Tamte ziemie są bardzo obfite w surowce, wzbogacicie się na nich i nie zaatakują was ludzie przy okazji. - Jest to sensowna umowa, lecz co wy będziecie z tego mieć? Wiesz takich propozycji nie składa się z byle powodu. - My? Nic. Poza uratowaniem wszystkich ras od ludzi. - No to zostaje nam się tylko zgodzić na tą umowę. Jak tu szedłem czułem, że coś jest nie tak, teraz zacząłem czuć to mocniej. Odruchowo zmieniłem się w szopa i zacząłem słyszeć głośne rytmiczne kroki, które się do nas zbliżały. - Ktoś tu id… - nie zdążyłem skończyć i w tym momencie przyszła armia ludzi.
Pobiegłem na tyły armii w postaci szopa i zmieniłem się z powrotem w krasnoluda za ich plecami. Zacząłem od zestrzeliwania ludzi. Część armii odłączyła się i ruszyła na mnie. zestrzeliłem jeszcze kilku i wyjąłem moje ukochane dwa topory. Wszyscy szarżowali na mnie w jednym tempie. Stworzyli trzy rzędy. Coś mi podpowiadało, że nie czas bić się z nimi. Zeskoczyłem w krzaki na zboczu i zmieniłem się w szopa. Musiałem pomóc wszystkim w środku.
W sali tronowej działa się wielka bitwa. Szukałem wzrokiem mojego brata. Ledwo go zauważyłem, ponieważ atakowało go z dwudziestu ludzi. Biegłem w jego stronę torując sobie drogę, rzuciłem jednym toporem żeby pomóc bratu. Wziąłem kuszę, a raczej łuk poprzeczny, który z niej mogłem zrobić i strzelałem do wszystkich jak tylko mogłem. Byłem coraz bardziej zły z powodu mojej bezsilności jeśli chodzi o brata. Biegłem do niego, jednak ludzie torowali mi do niego dostęp. Gdy do niego dobiegłem on dzielnie walczył z piętnastoma żołnierzami. Widziałem, że cały jego młot był cały we krwi. Zabiłem wszystkich których mogłem, żeby pomóc bratu, jednak po pokonaniu wszystkich napastników on leżał cały w strzałach. Mój brat leżał martwy. Pogrążyła mnie ogromna rozpacz. Po chwili poczułem trzęsienie ziemi i część ludzi została przebita przez ogromne stalaktyty i stalagmity reszta jakby wyparowała, a ja zemdłałem.
Komentarze
Prześlij komentarz